„Na początku reggae było tylko muzyką” – wywiad z Januszem „YasManem” Kuszem

Zapraszamy do lektury wywiadu z Januszem „YasManem” Kuszem – promotorem muzycznym, organizatorem imprez, a przede wszystkim założycielem i członkiem takich formacji jak Forward Soundsystem czy zespołu Raggattack z Łodzi.

Wujek: Nie będę oryginalny zadając pierwsze pytanie… Otóż chciałbym się dowiedzieć jak zaczęła się twoja przygoda z muzyką reggae i kiedy uległeś jej magii; jak zrodziła się u ciebie ta fascynacja?

YasMan: No cóż – była to miłość od pierwszego usłyszenia. Miałem naście lat i mieszkałem w rodzinnym Chełmie; słuchałem wtedy rocka i punka. Dokładnie pamiętam pierwszą piosenkę, choć wtedy nie zdawałem sobie sprawy, że jest to reggae. Jest wiosna 1983 roku, a w PRL-owskiej telewizji program pt. „Telewizyjny koncert życzeń”, w którym ludzie składali sobie okolicznościowe życzenia, dedykując piosenkę na antenie wraz z życzeniami czytanymi przez prowadzących. Ktoś zamówił 10 CC „Dreadlock Holliday” i nagle pojawiło się coś, co mną totalnie jakby zawładnęło.

Wyobraź sobie, że szukałem tego nagrania wszędzie i żeby było zabawniej …nie znalazłem. Dopiero po latach około 1991 roku będąc na emigracji we Francji przez zupełny przypadek koleżanka puściła ten numer w samochodzie z jakiejś składanki i wtedy dowiedziałem się, że był to właśnie ten konkretny zespół i numer. Drugim kamieniem węgielnym mojej fascynacji był utwór zespołu Daab „Przed nami wielka przestrzeń”, który usłyszałem w internatowym radiowęźle chodząc do szkoły w Lublinie. Od tamtych chwil reggae jest tak jakby obecne w moim życiu na dobre.

Czy wtedy zacząłeś szukać innych nagrań z nurtu reggae, zacząłeś kolekcjonować kasety i płyty?

Wiesz, tak naprawdę wtedy nie było czego kolekcjonować, nie było takiego dostępu do muzyki jak teraz. Choć z perspektywy czasu muszę przyznać, że od końcówki PRL-u do początku lat 90-tych ukazywały się ciekawe numery reggaeowe na vinylach, jak choćby Black Slate z piosenką „Amigo” czy polskie single sygnowane Issiael – czyli wiadomo, że chodzi o nagrania Izraela. Trochę tego było, ale na tyle mało, że trudno nazwać to kolekcjonowaniem; kupowało się po prostu to co jest, po za tym funkcjonowało coś takiego jak przegrywanie kaset, powielanych w niezliczonych ilościach, czyli panował absolutny nielegal.

Pamiętasz pierwszą reggae imprezę, którą zorganizowałeś?

Tak, ale nie była to impreza stricte reggaeowa. Był to chyba 1989 rok, w Chełmie funkcjonowała „Nasza Chata” – coś pomiędzy osiedlowym klubem kultury, a salą weselną; tam zrobiliśmy z gronem znajomych koncert na którym zagrały lokalne zespoły z okolicznych miasteczek – Krasnegostawu, Piask, Chełma i chyba Lublina, grające punka, nowa falę i reggae.

Nie istniało coś takiego jak ksero. Plakaty robiliśmy na szarym papierze pakowym ozdabiając je literkami, rysunkami malowanymi flamastrem i wycinkami postaci z komiksów, zdjęć czy gazet. Nie było tego dużo, aczkolwiek na miasteczko w którym nic się nie działo w zupełności wystarczyło. Bardzo dobrze wspominam za to rok 1991, kiedy już mieszkałem w Łodzi; tam w Domu Kultury „Ariadna” na ul. Niciarnianej (tzw. „niciarce”) zrobiliśmy w październiku pierwsza imprezę reggae, już pod szyldem Forward Soundsystem.

Ok, zatrzymajmy się więc przy Forward Soundsystem. Po Joint Venture ze Zgorzelca i LSM-ie z Lublina, to chyba trzeci najstarszy sound system w Polsce.

Takie drzewo sound systemów zrobił Kuba JSM. Na pewno mieścilibyśmy w ścisłej czołówce takiej klasyfikacji, aczkolwiek może być niepełna, bo też wiem, że sound systemowe imprezy w owym czasie rozkręcał w Kluczborku Jarex z Bakszysza. Z kulturą sound systemową zetknąłem się we Francji, do której wyjechałem uciekając przed wojskiem. W Paryżu zupełnie przypadkiem trafiłem na barkę zacumowaną na Sekwanie, na której m.in. raz w tygodniu grano sound systemy.

Jest z tym związana zabawna historia, ponieważ barka ta służyła jako imprezownia. Dominowało tam środowisko jamajskich i afrykańskich emigrantów, a w dzień sound systemów wnoszono na nią dużą liczbę głośników. Bass i tańczący ludzie bujali łódką do tego stopnia, że głośniki prawie po niej jeździły. Wtedy zatrzymywano muzykę, czekano, aż łódka się uspokoi i grano od nowa.

Właśnie wtedy zajarałem się sound systemami i gdy wróciłem do Polski, to już zupełnie świadomie zabrałem z niej do Paryża polskie płyty reggae – zespołów Izrael, Daab itp. Tachałem te płyty autostopem na imprezy na wspomnianej barce, a organizatorzy mieli ciekawostkę, że to reggae z Polski.

Zbratałeś się na dobre ze środowiskiem paryskich rastamanów?

Zdziwię cię i powiem, że nie do końca. Otóż rzeczywistość wcale nie okazała się taka różowa. Okazało się, że w tym samym środowisku funkcjonuje bardzo dużo przejawów czarnego rasizmu. Teksty w stylu „nie napije się z tobą z jednej butelki, bo jesteś biały”, „podszywasz się pod naszą kulturę”, „zabieracie nam nasza kulturę” były na porządku dziennym.

Wyjeżdżając z Polski i mając się za rastamana miałem w pewien sposób wyidealizowane odpowiedzi na pytania „kim jest rastaman?” i „czym jest reggae?”; tam natomiast zderzyłem się z rzeczywistością. Wydawało mi się, że rastamani to wegetarianie, pełni pokoju i miłości ludzie, szanujący wszystkich i wszystko dookoła i przede wszystkim tolerancyjni. Okazało się, że są to po prostu kolesie z dredami; oczywiście nie wszyscy bo spotkałem też sporo fajnych, pozytywnych postaci, ale ogólne wrażenie nie było za korzystne. Cześć handlowała dragami – niektórzy nie rozstawali się z nożem.

Z tym moim hipisowskim podejściem do reggae to absolutnie nie korelowało. Przyznam się, że byłem tym trochę przerażony, a moje ideały legły w gruzach. Drugim zderzeniem z rzeczywistością, które pozbawiło mnie wizji pięknego „reggae świata”, była przyjaźń z niejakim Hyltonem Brownem…

… I pewnie kryje się za tym jakaś ciekawa historia?

Hylton Brown śpiewał i był rastamanem, który przyjechał do Chełma na nasze zaproszenie. Nasze, czyli moje i mojej przyjaciółki Agnieszki Tratkowskiej (wtedy jeszcze Strus), z którą w tamtym czasie byliśmy w mieście chyba jedynymi osobami słuchającymi reggae. Hylton podawał się brata gwiazdy muzyki reggae, Dennisa Browna. Nagle przyjeżdża do nas Jamajczyk, a my zafascynowani, łykamy jego historyjki w ciemno.

Miał cały arsenał frazesów, którymi częstował środowisko i otoczenie; „pokój – miłość- przyjaźń” – wszystko pięknie. Ale też doszedł do wniosku, że Polacy to rasiści, bo polskie dziewczyny nie chcą z nim spać (śmiech). Jadł mięso, miał dziwaczne podejście do kwestii religii, co było dla mnie wtedy piekielnie ważne i burzył moje wyobrażenie o reggae i rastamanach.

Kiedy Hylton przyjechał do Chełma po raz pierwszy, zorganizowałem koncert z zespołem ARCAN, jednak solidniejsze oparcie znaleźliśmy w muzykach zespołu metalowego RDZA. Doszedł klawiszowiec z kapeli Symphonic Traffic, punkowy gitarzysta i ja grający na congach. Metalowcy z RDZY byli bardzo otwarci i mieli do siebie dystans; granie reggae nie było dla nich obciachem.

Bardzo sprawny perkusista Boguś Łata, szybko złapał o co chodzi z reggae i zaczął wymyślać patenty. Powstał zespół NOW oraz zaczęły się próby pod kierownictwem Hyltona. Po jego wyjeździe w Domu Kultury Relax w Chełmie, gdzie zatrudniony był wokalista zespołu Mariusz Matera, co ciekawe cioteczny brat Roberta Matery z Dezertera (z Mariuszem przyjaźnimy się po dziś dzień), zarejestrowaliśmy kilka piosenek.

Plany na materiał z Hyltonem były wielkie, doszło nawet do naszej wyprawy z Robertem na stopa do Bremy, gdzie podpisaliśmy kontrakt na 6 koncertów w Niemczech. Wzięliśmy urlopy, przekonani, że to dla nas szansa, a kiedy wszystko było już gotowe, Hylton zadzwonił i wszystko odwołał – tak po prostu bez słowa wyjaśnienia.

Mimo tego postanowiliśmy jechać na zachód i grać choćby na ulicach. Tak oto zwiedziliśmy kawałek Europy, ostatecznie lądując w Awinionie na południu Francji, gdzie zaczęliśmy szukać pracy przy winobraniu i zespół się rozjechał; nigdy też w tym składzie się nie zszedł. Hylton wizytował jeszcze Polskę, ale przebywał tylko w Warszawie; tam też negocjował wydanie swojej płyty, nigdy jednak nie spotkał się już z zespołem NOW…

Hilton zadał mi też ostateczny cios w moją bezkrytyczną wiarę w ideologię rastamańską. Jak już wspominałem, uciekałem przed wojskiem na zachód. Ponieważ gościłem go w Polsce i się znaliśmy – wydawało mi się, że jest dla mnie najlepszym znajomym z zachodu i jesteśmy „braćmi”. Pojechałem więc do niego do Niemiec, do Bremy.

Okazało się, że na miejscu ma żonę, dziecko i całkiem duży, przyzwoity dom. Wytłumaczyłem mu, że uciekam przed wojskiem, szukam jakiegoś miejsca zaczepienia i pracy, żeby się utrzymać. Położył mnie spać, a rano po śniadaniu poprosił abym się spakował, a on mnie gdzieś zawiezie. Byłem święcie przekonany, że wiezie mnie do jakiejś pracy i miejsca gdzie będę mógł się zatrzymać. Tymczasem on zawiózł mnie swoim autem na stacje benzynową i powiedział: „stąd jest prosta droga na autostradę do Francji, tu złapiesz stopa, sorry, ale ja już muszę jechać” – zostawił mnie na tej autostradzie i pojechał.

Był to mój ostatni fizyczny kontakt z Hiltonem Brownem, a moje wiara w braterskość rastamanów prysła jak bańka mydlana. Przyznam szczerze, że gdy słyszę takie bzdety w piosenkach, to nawet nie chce mi się tego komentować. Bo jak się okazuje hasła to jedno, a życie to zupełnie coś innego.

Interesują mnie czasy powrotu z emigracji. Wróciłeś wtedy do Łodzi; zbliżamy się więc do czasów, kiedy zawiązała się legendarna formacja Raggattack.

Od początku. Po powrocie z zagranicy trafiłem do dziwnej szkoły – Studium Psychotronicznego. Był to hermetyczny kierunek, gdzie przenikały się astrologia, medycyna naturalna, kadzidełka i wahadełka (śmiech). Dla młodego chłopaka zajaranego mistyką, jakąś ezoteryką, wiedza ta wydawała mi się idealnym uzupełnieniem moich zainteresowań mitologią reggae. Natura, powrót do natury, naturalne energie i wibracje to wszystko się jakoś fajnie łączyło.

Jak to w każdej szkole młodzi ludzie potrzebowali się też zabawić. Posiadałem już jakąś kolekcje nagrań, naturalną siłą rzeczy zaczęły się więc imprezy. Stawiało się magnetofon jednokasetowy i z tych kaset puszczało się muzykę, zmieniając je lub przewijając. W tamtych czasach nie było dostępu do tzw. sprzętu DJ’skiego, nie wiedziałem nawet, że takie coś istnieje. Do tego był gramofon i tak się grało; trochę z winyli, trochę z kaset.

Później pojawił się też mikser i zaczęliśmy z moim przyjacielem Robertem Nowińskim organizować imprezy pod szyldem Forward Soundsystem. Nie mięliśmy o tym większego pojęcia, robiliśmy to więc tak jak sobie to wyobrażaliśmy i czuliśmy. Ja puszczałem muzykę, a Robi, który używał pseudonimu Robi Muha Madd, śpiewał, grał na bębenku i uzupełniał te nagrania.

Z tych pierwszych zajawek sound systemowych pewnie zrodziła się idea stworzenia czegoś większego, swojego?

Rzeczywiście, pół roku później w głowie zaczęły rodzić się takie myśli. Do Łodzi zawitał mój dobry znajomy Adam Kuchnio, który był całkiem sprawnym klawiszowcem. Poznaliśmy też gitarzystę Łukasza (ksywa Jungle Man), który wkrótce zasilił szeregi zespołu. Wykształtował się wtedy taki pierwszy live act’owy skład. Muha Madd śpiewał i grał na basie, Adam na klawiszach, Łukasz na gitarze, a ja miałem mały klawisz Casio, trochę w klimacie tego, na którym powstał rytm Sleng Teng, choć nie był to ten model.

Klawisz ten miał zaprogramowane różne rytmy: pop, rock, latino 1, latino 2. Korzystając z niego, zupełnie nie mając o tym pojęcia, wrzucałem sobie taki podkład, robiłem jakieś przejścia, bo wydawało mi się, że przejście może być w dowolnym miejscu i nie ma znaczenia czy ono trafia czy nie (śmiech)!

Zaczęliśmy rejestrować te nagrania. Ja, zafascynowany dubami, a koledzy pochłonięci całkowicie grą na swych instrumentach. Z czasem pojawiła się kamera pogłosowa, delay’e i różne inne efekty, a nawet drumla, w którą trzaskałem czy pasowało czy nie.

Wtedy też będąc młodym rastamanem, wydawało mi się, że i ja mogę śpiewać. Nagraliśmy to i prawdę mówiąc nikt tego więcej nie usłyszał. Kiedyś odważyłem się puścić te nagrania Pablopavo; skwitował to krótko: „dobrze, że nie śpiewasz”.

Wróćmy do wydarzeń. Mamy lata 1991-93 i Forward Soundsystem rozrasta się do żywego bandu. Co dzieje się dalej?

Wtedy pojawił się Henry Mmereole, który w późniejszych latach okazał się głównym wokalistą i frontmanem projektu Raggattack. Poznaliśmy się w sytuacji absolutnie banalnej, albowiem po moich doświadczeniach paryskich, gdzie poznałem mnóstwo Afrykańczyków i Jamajczyków, na lokalnym gruncie w jakiś naturalny sposób poznawałem Afrykańczyków mieszkających w Łodzi. Funkcjonowało tam coś, co nazywało się „Studium Języka Polskiego dla Obcokrajowców”.

Tam też wszyscy obcokrajowcy, którzy przyjeżdżali na studia do Polski, uczyli się przez pierwszy rok naszego języka. Było to miejsce gdzie miksowały się kultury, a ja chętnie tam buszowałem nawiązując nowe znajomości. Tak też natknąłem się na pochodzącego z Nigerii Henriego, z którym szybko się polubiliśmy. Miałem już jakąś kolekcję riddimów, kto wie czy nie nagrałem wtedy pierwszych w Polsce scratch’y, na gramofonie typu „Artur”, który absolutnie do tego się nie nadawał. W tamtym czasie lubowałem się w scratchach łączonych z delayem, na co mam dowód w postaci nagrań.

Tak też rodziły się podwaliny późniejszego Raggattack. Adam grał na klawiszach, Henry śpiewał, a ja robiłem efekty do riddimów, szukając nowych brzmień na swoim klawiszu. Zaczynało to całkiem znośnie brzmieć. Powstało nawet kilka piosenek, których nagrania mam zarchiwizowane.

Jako Forward Soundsystem skończyliśmy działać około 1995 roku. Zostaliśmy tylko ja i Henry, ale dalej ciągnęliśmy imprezy sound systemowe. Pojawiali się na nich różni wokaliści, m.in. Chidon, który zostawił po sobie ślad na płycie „EYE” zespołu Bakshish. Po hebrajsku śpiewa tam też Symha Keller i wspomniany Chidon, który zaśpiewał w nigeryjskim narzeczu.

W dalszym ciągu nie ma jeszcze Raggattack?

Dokładnie. Stopniowo przestaliśmy grać imprezy jako Forward Soundsystem i nastąpiła kilkuletnia przerwa – mimo, że towarzyskie relacje miedzy nami były ok. Dopiero koło roku 1999 wpadłem na pomysł założenia live band’u. Okazało się, że Henry myślał o tym samym; brakowało mu grania i atmosfery imprez. W owym czasie polskie reggae było bardzo rockowe, dominowały gitary i przestery. Nam się to nie podobało, bo mieliśmy skrzywienie na pop, na ciepłe, melodyjne, wręcz kiczowate piosenki, które po prostu ładnie brzmią.

Nie chcieliśmy robić żadnej rewolucji, ani buntować się przeciwko systemowi – chcieliśmy tworzyć i nagrywać ładne piosenki. Powstał pomysł, byśmy robili to na bazie sound sytemu, ale ciągle nam czegoś brakowało. Poszukaliśmy perkusisty, na basie pojawiła się znacząca postać na polskiej scenie reggae, mianowicie Jerzy Żak – basista legendarnego zespołu Katharsis.

Pojawił się też klawiszowiec i trębacz, który pozostał z nami do końca istnienia składu. Postanowiliśmy obyć się jednak bez gitary i wygrywanych na niej solówek, a reggaeowe czaki szły prosto z klawisza. Mamy nawet zarejestrowany w tym składzie koncert z festiwalu w Krotoszynie. Dawało to nawet rade, choć teraz gdy tego słucham, z perspektywy czasu wiem, że była to klasyczna amatorka. Pomysł był, brakowało nam tez sprzętu i tak naprawdę umiejętności.

Była natomiast dobra energia i w tym składzie już pod nazwa Raggattack zaczęliście grywać koncerty…

Tak, wspomniałem o Krotoszynie. Mało tego – wszystko działo się błyskawicznie. Idea założenia zespołu powstała w 1999 roku. W marcu zaczęliśmy grać próby, latem kilka koncertów, a już pod koniec roku nagrywaliśmy płytę z kolędami pt. „Reggae’owych Świąt”. Do dzisiaj pamiętam telefon niejakiego Marcina Barszcza z Bielawy (koło czerwca albo maja), który zapytał mnie wprost: „czy dodzwoniłem się do managera tego ludycznego zespołu Raggattack?” (śmiech).

W to pamiętne lato na koncerty zabieraliśmy też kolejnego wokalistę Jeana Garganta z Kamerunu. Dawało to klimat międzynarodowy, ponieważ Henry śpiewał po angielsku, a Jean po francusku. Zagraliśmy trochę „dni miast”, kilka festynów. Byliśmy ciekawi, inni i kolorowi. Jakoś się to kręciło, zespół otrzaskał się i ograł. Przyszedł jednak czas jakiegoś zniechęcenia i rozprężenia.

Niektórzy spóźniali się na próby lub je odpuszczali. A właśnie w tym czasie powstawały piosenki, krystalizował się materiał na płytę „Boom Boom”, którą chcieliśmy nagrać i wtedy …rozpadł się cały skład. W końcu sobie podziękowaliśmy – z pierwszego składu Raggattack zostałem tylko ja, Henry oraz trębacz.

Jednak zespół całkowicie się nie rozpadł i udało się nagrać płytę.

Istotne było dla nas brzmienie, świadomie więc zrezygnowaliśmy z żywej perkusji, gdyż było trochę problemów z utrzymaniem tempa w graniu na żywo, czasami były też problemy z równym zakończeniem. W ogóle trochę eksperymentowaliśmy z brzmieniem bębnów, przyklejaliśmy do nich tzw. trigery (elektroniczne przetworniki na kablu, które szły do bazy sterującej, gdzie wybierało się brzmienia, można było łączyć brzmienia akustycznego bębna i dodać mu np. barwę z automatu – coś jak połączenie elektronicznej perkusji i żywej). Za każdym razem to brzmienie mogło być inne. Nie mogliśmy sobie z tym poradzić i trochę nas to frustrowało.

W końcu postawiliśmy na elektronikę; pojawił się Bartek Dyner, który posiadał dobry sprzęt i zaczęliśmy kleić pierwsze kompozycje. Były dyskusje w stylu: zróbmy taki werbel, a ten taki. W sumie można powiedzieć, że zaczęliśmy komponować i produkować riddimy. Bartek, świetny muzyk i kompozytor, miał klawisz i nie dość, że świetnie tworzył podkłady, to jeszcze grał na basie! Zaproponował też kilka rzeczy, które na dobre przyjęły się w naszym graniu.

Tak więc powstawały riddimy Raggattacku i kształtował się repertuar zespołu?

Można powiedzieć, że tak, choć szalenie istotną sprawą jest fakt, że kiedy robiliśmy repertuar Raggattacku, to wracaliśmy do naszych „Forwardowych” (z czasów Forward Soundsystem – przyp. red.) piosenek. Nie były one odtwarzane na zasadzie 1 do 1, tylko przerabiane, tworzyły materiał, który był inspiracją do nowych kompozycji na potrzeby projektu Raggattack. Stworzyło to podstawę repertuaru do całej naszej płyty „Boom Boom”; większość piosenek była już nam znana i przegrana na imprezach Forwardu.

Miałem okazje być na jednym z nich w warszawskim klubie Punkt na ul. Koszykowej. Przypominam, że tam właśnie się poznaliśmy …w męskim WC, gdzie zagadałem: „Do you speak english?”, na co ty odpowiedziałeś: „Stary – my jesteśmy z Polski, z Łodzi”.

Ha ha ha. Dobrze, że mi to przypomniałeś. Mogłeś nas wziąć za skład międzynarodowy, bo już wtedy pełnoprawnym członkiem zespołu była Olisa, która zaczęła studiować w Łodzi; mało tego – okazała się bardzo sympatyczną osobą i do tego dobrą wokalistką, bardzo dużo wniosła do zespołu. Miałeś też okazję przekonać się na żywo, że ta nasza formuła sound systemowa zaczęła się sprawdzać. Urządzenie perkusyjne wymuszało dyscyplinę w naszym graniu, a piosenki zaczynały się i kończyły równo, nie było zmian tempa.

Musze tu wspomnieć o jeszcze jednej dziewczynie, która odcisnęła swoje piętno na zespole. Była to Asia Maksymowicz, która miała wtedy 17 lat i pojawiła się przy okazji nagrywania płyty z kolędami. Gdy ją pierwszy raz usłyszeliśmy odebrało nam mowę. Miała piękny głos, warsztat i potencjał, miała coś, czego tak naprawdę nam wszystkim brakowało. No i pojawiła się w naszym składzie rok przed Olisą. Jeżeli kiedykolwiek mielibyśmy reaktywować Raggattack, to nie wyobrażam sobie takiej sytuacji bez Asi. Byłaby wtedy absolutnym priorytetem, zresztą do dzisiaj mamy ze sobą bardzo dobry kontakt. Chociaż raczej nie myślimy o tej reaktywacji.

Przyznam szczerze, że otworzyłeś mi oczy. Chętnie włożę „Boom Boom” do odtwarzacza i wyłapię jej wokale. Zawsze myślałem, ze front Raggattack to był tylko Henry i Olisa.

Okazało się więc, że mamy trójkę fajnych wokalistów. Henry wiadomo, nawijał i po polsku i angielsku, a dziewczyny śpiewały w różny sposób; to wszystko pięknie się kleiło. Olisa śpiewała bardziej naturalnym, afrykańskim głosem, natomiast Asia soulowym, wykształconym jak już wspomniałem, z tzw. warsztatem. Zresztą jej rady i piecza, jaką roztoczyła nad reszta wokalistów, pchnęły wokale na dużo wyższy level. Miała teorię w głowie, potrafiła podpowiedzieć albo tymi wokalami pokierować. Absolutnie bezcenna postać w historii zespołu Raggattack.

Przyznam się, że miałem dwie ulubione płyty, które zdarłem do cna, tak, że musiałem kupować nowe CD. Pierwszą było Bass Medium Trinity „Mówisz i masz”, a drugą właśnie „Boom Boom” Raggattack! No i większość skocznych numerów Raggatack non stop grałem na imprezach sound systemowych jako selector. Królowały na parkiecie bez dwóch zdań.

Płytę robiliśmy dla Gustawa Szepke z bardzo znanego wydawnictwa Gigant Records, który wydawał m.in. Paktofonikę. Gustaw z kolei miał jakiś deal z wydawnictwem KOCH International, a to już był koncern. Były już rozmowy o promocji, o teledysku, niezliczonych propozycjach koncertowych. Rysowała się przed nami świetlana przyszłość.

Dlaczego tak się jednak nie stało i pozostaliście w niszy?

Trafiliśmy na strasznie pechowy okres. Płyta została wydana w 2001 roku; za chwilę w roku 2002 naszego wydawcę, firmę KOCH Records połknął koncern Universal. Universal zaś stwierdził, że ten materiał jest… do kosza. Po wydaniu płyty mieliśmy nawet problem z odzyskaniem autorskich egzemplarzy, nie mówiąc już o jakimś skromnym nakładzie, który można by samemu sprzedawać. Oczywiście nic nie wyszło z promocji ani planów, które mieliśmy w związku z płytą. Byliśmy rozczarowani, zaczęły się wewnętrzne problemy i zespół się rozsypał.

Drugą stroną medalu jest fakt, jak przyjęli ten materiał potencjalni odbiorcy, czyli środowisko reggae w Polsce. W końcu przeprosiliśmy się z gitarą, na której grał Adam Lewartowski – obecnie gitarzysta L.Stadt. Graliśmy bez perkusji i nie mieliśmy klasycznego żywego bandu, często świadomie korzystaliśmy z brzmień plastikowych.

Wracając do tematu wydaje mi się, że środowisko nie było wtedy jeszcze gotowe na nowe brzmienie i rzeczy reggaeowe czy raggamuffinowe, jakie znalazły się w naszym repertuarze. Np. hardcorowo–dancehallowy „Mad Man” wprawiał słuchaczy w osłupienie; ba, oni nawet nie wiedzieli jak się do tego poruszać. Wydaje mi się, że ten materiał został nagrany i wydany za wcześnie, a odbiorcy reggae w Polsce nie byli jeszcze na niego gotowi.

Tak, wczoraj w prywatnej rozmowie powiedziałeś, że gdyby ten materiał ukazał się przykładowo 6 lat później, to wstrzelilibyście się w ten nurt. Według mnie ogólnoświatowy boom na dancehall i raggamuffin nastąpił wraz z wydaniem płyty „Dutty Rock” Sean Paul’a. Moda ta szybko dotarła też do Polski.

Dokładnie tak. Wydaje mi się, że wtedy na nas było po prostu za wcześnie. Środowisko zareagowało jak zareagowało, a nazwa Raggattack jest kojarzona tylko przez wąskie grono zapaleńców, którzy się tym interesują. Dla przeciętnego odbiorcy, powiedzmy regularnie uczestniczącego w reggae festiwalach, nazwa Raggattack nie mówi nic. Zresztą nawet kiedy istnieliśmy, nazwa była kaleczona lub przekręcana; mówiono Ragga TAK albo Reggae ATAK. Szczytem wszystkiego okazał się jednak festiwal w Bielawie (rok 1999), gdzie na plakacie zobaczyliśmy zaklejone pierwsze dwie litery naszej nazwy. Zatrzymaliśmy się przy plakacie, zerwałem tą zaklejkę, a pod spodem widniało EGG ATTACK. Jajko attak? Atak jajek? Ryczeliśmy ze śmiechu, a ten plakat mam zachowany po dziś dzień.

Podsumowując – bardzo dobrze się stało, że dzięki determinacji członków zespołu album ten jednak powstał. Ja wciąż po latach słucham go z przyjemnością i jest to też namacalny dowód na to, co w owym czasie was inspirowało. „Mała Jasmin” nucę sobie do tej pory, tak samo jak „Będę tam” czy tytułowy „Boom Boom”. Mimo instrumentalnych i językowo-wokalnych niedoskonałości, były to świetne i nośne piosenki.

„Mała Jasmin” powstała, gdy Henremu narodziła się córeczka. Od początku nosił się z zamiarem, by poświecić jej piosenkę po polsku. Był to pierwszy utwór, w którym postanowił zmierzyć się z językiem polskim. Chociaż nie, tak naprawdę drugi – bo przecież wcześniej nagrał jedną z kolęd na płytę „Reggae’owych Świąt”, ale był to pierwszy utwór, który od początku do końca zaśpiewał po polsku.

Właśnie uświadomiłeś mi, że podczas tej rozmowy przegapiliśmy bardzo ważny etap, chociaż był on wzmiankowany. Mamy rok 1999 – zespół Raggattack gra i koncertuje. Jest na szczycie popularności. Ale zanim zabraliście się do nagrywania „Boom Boom” zespół zarejestrował materiał z kolędami. Powstała płyta składanka „Reggae’owych Świąt”, na której aż roi się od wyśmienitych gości: Krzywy, Jarex, Dawid Portasz i Jafia Namuel, Transmisja z Gorgiem, Smok, Tabu Duby…

Przyznam szczerze, że był to pomysł, którym zaraziłem innych, zafascynowany kolędami reggae, które w swoich audycjach prezentował świętej pamięci Sławek Gołaszewski.

Sam pomysł chodził za mną dość długo; temat rzuciłem we wrześniu. Sprzyjał temu fakt, że byliśmy zaprzyjaźnieni z super ekipą Radia Łódź, która wydatnie pomogła nam w okresie tzw. kariery. Nigdy ich nie zapomnę, mega przyjaźni ludzie. Początkowo miało to wydać wydawnictwo Folk Time, którym kierował Sławomir Król. Po pierwszych entuzjastycznych zapowiedziach jednak się wycofał, a my już zaczęliśmy pracę. Sprawę uratował Sławek Pakos i jego wytwórnia „W moich oczach”, którego serdecznie pozdrawiam i bardzo dziękuję za pomoc. Zresztą wielokrotnie Sławek pojawiał się w wielu newralgicznych momentach i niejedno wydawnictwo uratował. Sławek wziął ten materiał i pozostawił nam wolną rękę repertuarową, zwłaszcza, że część piosenek była już zrobiona. Płyta miała wyjść na święta; praktycznie nie wychodziliśmy ze studia Radia Łódź, gdzie mieliśmy nieograniczony godzinowo czas, także utwory powstawały na bieżąco w studio. Pod koniec listopada płyta była na rynku.

A mnie dalej ciekawi jak ściągnąłeś do projektu tak znakomitych gości.

No cóż – z Andrzejem Krzywym miałem bardzo dobry kontakt; byłem świeżo po 2 miesięcznej trasie koncertowej na pomorzu z jego reggaeowym projektem Sędzia Dread (1998 rok), gdzie byłem technicznym od sprzętu, oświetlenia i dźwięku z ramienia firmy GMB, a całą trasę sponsorowała firma Winiary, promując jakiś nowy produkt. Tam też poznałem Krzywego, który okazał się bardzo fajnym, serdecznym facetem, przy okazji dysponującym potężną wiedzą o muzyce reggae. Bez problemu zgodził się udzielić na płycie, mimo, że nie było z tego żadnych pieniędzy.

Pojawił się temat następnych gości, a jako, że byliśmy wtedy mocno zaprzyjaźnieni z Jafią Namuel, bez problemu się dogadaliśmy. Część materiału mieli opracować u siebie w Pile, natomiast do Radia Łódź mieli przyjechać tylko na nagranie. Pojawia się też postać Jarexa, który również przyjął zaproszenie do udziału w projekcie; podobnie Guma z zespołu Moskwa. Odpadł Krzysiek „K.A.S.A” Kasowski, który był wtedy w Australii, a nie było wtedy takiej techniki komputerowej, żeby np. wysłać pliki. K.A.S.A nagrał kolędę reggae, ale przekazał nam ją do dyspozycji, kiedy płyta była już wydana, więc utwór ten na płytę nie wszedł.

Sławek Pakos zaproponował Transmisję, przy której byłem na nie, ze względu na barwę wokalu Gorga, ale ostatecznie przeszła. Pojawiły się też takie smaczki jak „Last Christmas” w wersji radical freestyle, którą Henry, nieświadomy, że go nagrywamy, stworzył rozgrzewając się. Gdy wyszedł, dołożyliśmy instrumental, pozostawiając wszystkie nieczystości i nierówności. Sławek Pakos miał z tą piosenką spory kłopot; ostatecznie znalazła się jednak na płycie.

Na dokładkę Jarek Kowalczyk jako Tabu Duby zrobił remix piosenki „Oj maluśki maluśki”. Związana jest z tym kolejna historia – utwór ten zaśpiewać miał Andrzej Krzywy w towarzystwie Jafii, ale Jafia nie wyrobiła się z przygotowaniem riddimu. Na bazie perkusjonaliów wyciągniętych ze studia Radia Łódź nagraliśmy akustyczny riddim dla Krzywego, który to nie słysząc nigdy go wcześniej, zaśpiewał do podkładu, co w efekcie dało naprawdę brawurowe wykonanie i niezwykle fajne połączenie.

A więc kultowa płyta z polskimi reggae kolędami nagrywana była na łapu-capu, święta nadchodziły, a wy chwytaliście chwile, by tylko się wyrobić?

Dosłownie tak było. Wiem, że ta płyta nie jest doskonała, że wiele rzeczy na spokojnie można by nagrać równiej, ładniej, czyściej. Ostatnio podczas przypadkowej rozmowy w jednej z warszawskich stacji radiowych, mój rozmówca z sentymentem wspomniał tą płytę, zwracając uwagę na emocje i fakt, że słychać, iż wykonawcy doskonale bawią się muzyką. Gdy dowiedział się, że ten projekt był moim pomysłem, był w szoku – a ja po raz pierwszy miałem obiektywną opinię słuchacza, dla którego mniej ważna był jakość tych nagrań od uchwyconych w nich emocji. Drugie życie tej płyty jest takie, że w okresie świątecznym zdarza mi się ją słyszeć w supermarkecie lub komercyjnych stacjach radiowych.

Koncertowaliście z tym materiałem na żywo?

Tak, zgraliśmy ten materiał ze 2 czy 3 razy dla Radia Łódź, tak jakby w ramach rewanżu za ich uprzejmość i serdeczność. Ukłony w stronę Stelli Riabinowskiej, Adama Kołacińskiego i przede wszystkim, dla nieżyjącego już realizatora tych nagrań – Michała Targowskiego, który był mistrzem konsolety z tzw. starej szkoły. Miał totalny dar prowadzenia amatorów w studio, jak było to w przypadku Henry’ego. To było coś fenomenalnego, gdyby nie on, ta płyta była by gniotem, którego nie dałoby się słuchać. Dodam jeszcze, że nie wiedzieliśmy jak tą składankę nazwać. Na pomysł „Reggae’owych Świąt” wpadł Dawid Portasz siedząc na kanapie w moim łódzkim mieszkaniu.

Dochodzimy do kolejnego etapu twojej fascynacji muzyką reggae oraz jej wpływu na krajowe podwórko. Doprowadziło to do wydania kompilacji „Polska w rytmie reggae”. Jak zrodził się ten pomysł i jak do tego doszło?

Sprawa jest o tyle prosta, co zabawna. W momencie, gdy od młodych słuchaczy słyszałem, że reggae w Polsce zaczęło się od Izraela, od innych, że od Brygady Kryzys, a jeszcze młodsze pokolenia wymieniały Vavamuffin, bądź zespól Jamal, postanowiłem złożyć chronologiczną kompilację, która miała ukazać tzw. wartość edukacyjną.

W związku z tym, że prywatnie mam spory dystans do całej ideologii w okół muzyki reggae, przyznam szczerze, że trochę mnie to bawi. Dla mnie reggae, ska czy mento – jakakolwiek muzyka mająca jamajskie korzenie – zaczęła się od tego, że na początku była to tylko muzyka – służąca do tańca, do zabawy. Nikt nie dorabiał do niej żadnej ideologii. Dopiero później wznoszono ją na piedestały walki o wolność czy mistycyzmu duchowego kierowanego w stronę Jah. Ideologia niejako zawłaszcza muzykę i jest to co jest. Chciałem cofnąć się do momentu, kiedy było to tylko muzyką. Nagle okazuje się, że w Polsce mamy potężną historię wpływu jamajskich dźwięków na muzykę popową, której słuchacz reggae nie ogarnia lub ma to za kicz i komercję. Nagle okazuje się, że większość rodzimych artystów czy zespołów miała mniej lub bardziej świadomy flirt z brzmieniami reggae czy nawet ska! Samo pojawienie się płyty Alibabek w 1965 roku jest swoistym fenomenem.

Wiec w twojej głowie zrodził się taki pomysł i wziąłeś się do roboty?

Tak, siedziało to we mnie, gdyż okazało się, że mamy kawał historii nigdy nie opowiedzianej, pomijanej, która aż prosi się, aby ją usystematyzować, zarchiwizować i pokazać słuchaczom jak było naprawdę i jaką to ma wartość edukacyjną. Gdy zacząłem się tym zajmować nie miałem takiego pomysłu, by kiedykolwiek wyszło to jako wydawnictwo.

I znowu jak z podziemi pojawił się Sławek Pakos, który zadzwonił do mnie i mówi: „Słuchaj, jest taka firma Galapagos, która chce wydać składankę – the best of reggae – pomyślałem o tobie, czy ty mógłbyś mi to skompilować?”. Doszło więc do pierwszych rozmów. Ich wizja była taka, że wychodzi seria składanek z cyklu „all about music” i jednym z elementów tej serii miała być składanka reggae. Zbuntowałem się, że jest to bez sensu i po co powielać coś, co pojawiało się na rynku już milion razy. Wytrzeszczyli oczy, zadając pytania: „Że co? Zdzisława Sośnicka w reggae, jaka Majka Jeżowska, jakie Kombi?”. W końcu udało mi się przekonać wydawcę do mojego pomysłu i mogłem działać.

Zauważam pewną chronologię na każdym z tych trzech krążków, domniemywam, że było to zamierzone?

Tak to sobie poukładałem. Historycznie trzecia płyta jest z najstarszymi nagraniami; miała być jako pierwsza, ale wydawca się uparł, wiec jeśli chodzi o chronologię takich nagrań w polskiej rozrywce, ostatnia z płyt jest nazwijmy to, historyczna, ale są tu też numery popowe. Na CD numer dwa są numery z nurtu muzyki popowej, rockowej, jazzowej i trochę niezależnej. Natomiast na płycie numer jeden konwencja jest odwrócona; są tam utwory, które z reggae nie mają nic wspólnego, ale grane są w konwencji reggae przez wykonawców np. „Biały Miś” wykonany przez Juniora Stress’a.

Być może siłą tej składanki jest to, że pokazuje bardzo szerokie spectrum jak reggae może i jak wpływa na bardzo różnych artystów i bardzo różne style. Pokazuje to uniwersalizm tego gatunku, że z jednej strony korzystają z niego punk rockowcy, z drugiej artyści jazzowi, z trzeciej popowi, a z czwartej nawet muzycy parający się disco polo. I to wszystko świetnie się w tym reggae odnajduje, każdy odnajduje w nim coś dla siebie. Górale, disco polo, punk rock – to wszystko klei się w sensowną opowieść. Całe reggae w Polsce to elementy różnych stylów, różnych artystów i pokazuje to pełny obraz tego, jak muzyka jamajska wpłynęła na polską.

Aż żal, że składanka ta nie była lepiej promowana w sensie marketingowym, wszak to takie ABC wpływu reggae na polska muzykę …

Fakt, nie było dużej promocji, bo przede wszystkim była ona częścią składową całej serii wydawniczej. Nie miała tzw. promocji indywidualnej. Promowana była cała seria, więc było to mało dostrzegalne. Nie było sukcesu komercyjnego, za to były bardzo różne, często bardzo skrajne reakcje. Z jednej strony środowisko reggae, powiedzmy bardziej konserwatywne, oburzyło się zadając pytania „co to kurna jest? o co chodzi?”.

Dostawałem nawet maile, że co ja robię, że to zła robota dla reggae, strzał w kolano czy nawet profanacja gatunku. Że oczerniam reggae, że Michał Wiśniewski nigdy nie będzie artystą reggae, że jak mogłem zestawić zespół Izrael z wykonawcą disco polo. Z drugiej strony dostawałem sygnały, że to co zrobiłem jest niezmiernie ciekawe. Dostałem też kilka pozytywnych recenzji, m.in. od Sławka Gołaszewskiego – czyli największego autorytetu w tej dziedzinie.

Dostałem też bardzo krótką, ale nie wymuszoną recenzję od Filipa Łobodzińskiego, który jest dla mnie mega autorytetem i ma potężną wiedzę o muzyce. Ciepłe słowa, które dostałem od niego w tej krótkiej recenzji znaczyły dla mnie po stokroć więcej niż setki głosów z oburzonego środowiska polskich rastamanów.

Bardzo wiele osób zwróciło uwagę też na to, co było dla mnie piekielnie ważne – że chciałem przypomnieć rzeczy zapomniane, m.in. Alibabki, Chochoły, Homo Homini. Nagle zaczęły odzywać się głosy: „kurcze znam ten kawałek tyle lat i nigdy nie wiedziałem, nie myślałem, że on jest z gatunku reggae, a teraz słucham tego i słyszę, że to jest jamajskie granie!”. Przykłady? Jacek Skubikowski „Jedyny hotel w mieście”, Kapitan Nemo „Zimne Kino”, Kombi „Nie ma jak szpan”. Ogromnie mi to schlebiało.

Nagle ludzie zaczęli doceniać robotę, którą wykonałeś i przekaz, który z takowej kompilacji wynikał.

Tak, prócz walorów edukacyjnych stała się ona pewnego rodzaju inspiracją dla innych. Nagle ludzie zaczęli sami grzebać, szukać i znajdowali takie rzeczy, o których nawet ja nie miałem pojęcia. Ta praca zadziałała jak efekt domina. Trąciłem jeden klocek i nagle dostaje maile – a zobacz to – posłuchaj tamto. A ja nie słyszałem i gwarantuje, że gdybym znał, to znalazło by się na płycie. Wiele piosenek zabrakło. Dzisiaj złożył bym tą składankę zupełnie inaczej; ważnych utworów zabrakło z różnych powodów – do wielu nie dostaliśmy zgody od właścicieli praw autorskich.

Możemy uchylić rąbka tajemnicy z negocjacji z artystami czy właścicielami praw do danych utworów?

Trochę się obawiam i nie wiem czy powinienem o tym mówić; były skrajne postawy artystów. Michał Wiśniewski czyli artysta absolutnie komercyjny, nie miał z tym żadnego problemu i dał utwór „Suzana”, pięknie zaprezentował się zespół VOX, który stwierdził: „nie mamy praw producenckich do utworu „Mr No One”, nie wiemy kto je ma, ale jeżeli chcesz go wykorzystać, proszę bardzo, my się z tego cieszymy i bierzemy odpowiedzialność prawną na siebie”. Pozwolę sobie zachować dla siebie personalia artystów, którzy postawili zaporowe ceny lub nie pasowała im konwencja tej kompilacji.

Czy myślisz o kontynuacji tego dzieła i powiedzmy kolejnej części?

Pomyślałbym o tym, gdyby znalazł się ktoś, kto chciałby to wydać. Na razie nie ma takiego głosu, a sam na pewno tego nie wydam. Nic na siłę. Jeżeli pojawi się taki sygnał, że ktoś jest tym zainteresowany to chętnie. Chodzi mi po głowie część druga, czy wersja uzupełniona, tudzież wersja poprawiona, jakkolwiek by tego nie nazwać. Pytanie czy to ma sens w dobie internetu, bo możliwe, że nikt by tego nie kupił. W sumie po to założyłem fan page „Polska w Rytmie Reggae”, aby temu służył. Jednakże płyta ta stała się inspiracją dla pomysłu, który teraz realizujemy z Mirosławem „Makenem” Dzięciołowskim; mamy rok 2015, a więc równiutko 50 lat od pierwszych nagrań Alibabek w konwencji ska.

Okrągła rocznica, jest więc co świętować!

Bardzo chciałem podziękować Makenowi, że uwierzył w ten projekt i się do niego przyłączył. Wsparł go całym swoim autorytetem, wiedzą i osobą jako pełnoprawny współtwórca tego projektu. Bez niego, jako drugiego filaru tego przedsięwzięcia, nie dałbym sobie rady. Prowadzimy też cykl wykładów, prelekcji pt. „50 lat muzyki jamajskiej w Polsce”. Powstał też stosowny fan page na Facebooku.

I co panowie uradzili?

Marzyliśmy o wielu artystach na jednaj scenie podczas tegorocznej Ostródy, ale koszty były tak wielkie, że było to nie do udźwignięcia. Nie do końca wypalił też pomysł, by zrobić to w formie płytowej. Pojawiła się za to postać Krzysztofa Gajewskiego, który wyreżyserował kiedyś film „Ska Delight” i powstał pomysł na film dokumentalny, który będzie rejestracją rozmów z artystami, w którym kluczowym pytaniem będzie „dlaczego”?

Kiedy ktoś w 1965 roku nagrywa jamajska piosenkę, to pytanie rodzi się naturalnie. I to będzie kanwa tych wywiadów. Panie z Alibabek zgodziły się i na tyle nam zaufały, że wywiad trwał kilka godzin. Opowiedziały mnóstwo cudnych historii. Uwierz mi, że są mega skarbnicą wiedzy o muzyce, technikach nagrywania i w ogóle o tamtych czasach. Możemy też powiedzieć, że kierownik muzyczny zespołu Alibabki – Juliusz Loranc – jest ojcem chrzestnym całej sytuacji, albowiem to przez jego ręce prawdopodobnie przeszła płyta Byrona Lee, która była inspiracją do pierwszych polskich nagrań w konwencji jamajskiego ska.

Alibabki były na tegorocznej Ostródzie!

Tak, dały się namówić, ale z racji wieku pań, nie było mowy o koncercie na żywo. Zobaczyły jednak tłumy ludzi – tak jakby plony ziarna, które całkiem nieświadomie zasiały 50 lat temu. Dla porównania, kiedy one nagrywały te piosenki, Bob Marley miał zaledwie 20 lat! Nikt wtedy nie miał świadomości, co z tego się pojawi ani jaki rozmiar przybierze.

A same Alibabki były zaskoczone rozmiarem festiwalu i przyjęciem, jakie spotkało je ze strony festiwalowiczów. Ludzie robili sobie z nimi zdjęcia, prosili o chwilę rozmowy; odebrały również gratulacje i podziękowania od Rasby czy Jamala z Eye&Eye Soundsystem. Bo to właśnie one były pierwszym ogniwem jamajskiej muzyki w Polsce i kiedy ostatnie ogniwo na te czasy jakim jest Kamil Bednarek ze swoją skalą popularności, wprowadził je na scenę mówiąc „to są Panie, od których to wszystko się zaczęło” – publika zaczęła skandować: Alibabki, Alibabki! Dla nich był to chyba pozytywny szok. Przy okazji sytuacja pokazała, że to co robimy z Makenem ma jakiś sens, że ludzie pamiętają, doceniają i po prostu tego pragną.

A więc powstał też pomysł na środowiskowy tribute dla Alibabek?

Tak, urodził się taki pomysł, aby pójść krok dalej. Nie ukrywam, że zadecydowały o tym względy komercyjne, nie mamy żadnego wsparcia czy sponsora i robimy to sami. Pojawiła się agencja Good Crew i Aneta Króliczek, która podjęła się ogarnąć logistycznie ten projekt, za co chciałem jej serdecznie podziękować.

Zaprosiliśmy wielu polskich wykonawców reggae, praktycznie ścisłą czołówkę. Odzew był bardzo fajny, bo wszyscy chętnie zgodzili się w tym uczestniczyć. Artyści sami wybrali sobie piosenki, które chcą zaśpiewać. 15 listopada w klubie Proxima w Warszawie odbędzie się koncert pod tytułem „Reggae Tribute To Alibabki”, gdzie cała śmietanka wokalistów polskiego reggae zaśpiewa piosenki Alibabek zaaranżowane na konwencje reggae i ska, a riddim bandem będzie warszawska formacja The Bartenders.

Będzie to wielkie wydarzenie artystyczne, mało tego niepowtarzalne, bo taki koncert odbędzie się tylko raz.

Zgadza się. Będziemy rejestrować dźwięk i obraz z tego koncertu na potrzeby wspomnianego wcześniej filmu. Co najważniejsze, wchodzą w to m.in. Kamil Bednarek, Dawid Portasz, Andrzej Krzywy, K.A.S.A, Jarek z Bakshisha i wielu wielu innych. Repertuar prócz czterech oczywistych piosenek z singla „Jamaica Ska” zespołu Alibabki, jest taki, że pojawiają się w nim piosenki, które z reggae i ska nie mają nic wspólnego. Jeżeli masz w głowie cały dorobek artystyczny Jarexa, jego sposób śpiewania i zderzysz go z piosenką Alibabek pt. „Kwiat jednej nocy”, którą sam sobie wybrał, to może wyniknąć z tego niezłe zaskoczenie dla słuchacza.

Dawid Portasz z zespołu Jafia, charyzmatyczny wokalista z soulowym wokalem, wybiera piosenkę „Tango zalotne przeleć mnie” – mega kontrast, a efekt może przerosnąć nasze oczekiwania. Co ciekawe piosenka ta nie miała tzw. kontekstu erotycznego. Nagrywana była na potrzeby teleturnieju telewizyjnego, gdzie mierzyły się ze sobą drużyny LOT-u i ORBIS-u. A Alibabki były właśnie w drużynie LOT-u, stąd wiec ten przewrotny tytuł. W ogóle to wszystkie aranżacje trzeba będzie usłyszeć, osobiście nie mogę się już doczekać.

Czy Alibabki wyjdą na scenę?

Tak, jak nic się nie stanie i zdrowie pozwoli to tak! Wyjdą i zaśpiewają „Wash, wash ska” – utwór, którego nie wykonywały i nie śpiewały kilkadziesiąt lat – razem z zespołem The Barteners, a to z kolei mistrzowie w graniu ska, którzy byli riddim bandem podczas europejskich festiwali samego Dr. Ring-Ding’a. Świadczy to o ich klasie i profesjonalizmie.

Myślę, że uda nam się zrobić pewnego rodzaju benefis, który pokaże dwie sprawy. Po pierwsze zepnie w klamrę całą 50 letnią historię muzyki jamajskiej w Polsce i cała historia się niejako uzupełni. Po drugie pogodzi dwa światy, które były totalnie obok – a wiec komercyjne, popkulturowe piosenki, które grały Alibabki czy też wykonawców z definicji komercyjnych jak np. Andrzej Krzywy, wraz z niezależną sceną, nurtem niezależnym grającym „prawdziwe” reggae, walczące o idee nierzadko wywodzące się z punk rocka czy nurtu hipisowskiego. Obie te strony zaakceptowały się i staną się jednością. To, o co chodziło mi w przekazie składanki „Polska w Rytmie Reggae”, stanie się faktem, który podczas tego koncertu będzie miał miejsce. Wreszcie dociera to do słuchacza, który już wie, że muzyka jamajska w Polsce zaczęła się w 1965 roku od zespołu Alibabki.

Jest jeszcze jedna rzecz bez precedensu. W żadnym innym kraju w Europie, nie mówiąc już o krajach postkomunistycznych, nie ma aż tak długiej i bogatej historii. W Londynie to jest oczywiste, bo tam byli Jamajscy emigranci – natomiast w Polsce nie było żadnego powodu, ani żadnych koneksji, żeby ta muzyka była nagrywana. My byliśmy za żelazną kurtyną, ale w krajach zachodnich typu Włochy, Belgia, Holandia, gdzie pojawiały się płyty z reggae i ta muzyka była ogólnie dostępna – datuje się ją na lata 70. i 80. A wiec z tą polską, komunistyczną przecież historią Alibabek wyprzedzamy Europę nawet o dobre półtorej dekady!

Ogromny szacunek za to co robisz. Wydaje mi się, że właśnie dowiaduję się o rzeczach wielkich, które nie tylko przejdą do historii, ale staną się żywą legendą, a dzięki tej rozmowie uświadomimy rzeszę czytelników, która mam nadzieję z zainteresowaniem przeczyta ten wywiad. Wywiad rzeka, bo rozmawiamy już ponad 1,5 godziny!

Na koniec ujawnię już ostatnią ciekawą historię. W ubiegłym roku (2014, przyp. red) podczas festiwalu w Ostródzie miałem okazję spotkać się i rozmawiać z takimi postaciami jak Ashanti Roy z zespołu The Congos czy też z legendarnymi pionierami muzyki ska, zespołem The Skatalites. Kiedy opowiadałem im tą naszą historię, Ashanti Roy zapytał: „Ale zaraz, w 1965 roku nagrywały ska? To ile one teraz mają lat?”. Uświadamiam go i peroruję: „72, 73”, na co on maksymalnie zdziwiony odpowiada: „To one są starsze niż ja!?” – Jamajczyk z siwą brodą nie mógł w to uwierzyć.

Za to kiedy zespół Skatalites posłuchał nagrań Alibabek, Doreen Shaffer (wokalistka The Skatalites, przyp. red.) zareagowała natychmiastowo: „Dawajcie je, zróbmy coś razem!”. Są w tym samym wieku i to dopiero byłaby piękna historia, gdyby udało się do takiego spotkania tudzież nagrania doprowadzić. Możliwe, że może kiedyś się to uda. Myślę, że byłoby to coś na miarę legendarnego kubańskiego Buena Vista Social Club.

I żadni punkowcy, żadni rockmeni czy jazzmeni nie zabiorą Alibabkom tego, że to one były pierwsze. Ci zapomniani muzycy mają niesamowitą energię i prezentują niesamowitą klasę, a swoim kunsztem, graniem i śpiewaniem pokazują też to, że żywa muzyka zawsze wygrywa i żaden DJ choćby obłożył się milionem nowoczesnych sprzętów nie ma z tym szans. Zderzenie Alibabek z Doreen Shaffer ze Skatelites byłoby czymś, czego żadne nagrania, teledyski, ani studyjne wersje, riddimy czy mixy nie zastąpią. Jak uda nam się ten koncert nie ukrywam, że będę stawał na głowie, by do takiej sytuacji doprowadzić.

Na koniec nie pozostaje nam nic innego jak zaprosić wszystkich na to wiekopomne wydarzenie.

Tak jest – 15 listopada – niedziela – klub “Proxima” w Warszawie – „Tribute To Alibabki”. Wspomnę przy okazji, że udział w koncercie zapowiedzieli członkowie zespołów, które to ska wtedy Alibabkom grały, a wiec grupa Tajfuny oraz Chochoły, którzy jako następni w owych latach nagrali jamajską piosenkę pt. „Skandal w rodzinie” (oryginalnie „Shame & Scandal”, przyp. red.). Będzie można się z nimi spotkać, zamienić kilka słów czy też zrobić sobie pamiątkowe zdjęcie. Wydarzenie bez precedensu, w hołdzie dla pionierów jamajskiej muzyki w Polsce. Zagrają The Bartenders. Serdecznie zapraszam.

Zdjęcia pochodzące z archiwum prywatnego Janusza „YasMan’a” Kusza / autorzy: reggaenet.pl, Szymon Cichy

Sprawdź także